sobota, 2 kwietnia 2016

Zinstytucjonalizowany terror. Strach...

Jestem Polką, żyję w Polsce. Wiem, jak to jest w Polsce być kobietą. Wiem wszystko o mniej lub bardziej subtelnym, mniej lub bardziej otwartym: lekceważeniu, poniżaniu, wykorzystywaniu i molestowaniu.
Z nauk odbytych na własnej, osobistej skórze wiem sporo o przemocy – i jej przemilczaniu. Książki mogłabym pisać (może i napiszę) o nierównych szansach, nieuczciwych zasadach i niesprawiedliwych, podwójnych standardach. Zalecenia, by „wyluzować” ,„nie przesadzać”, bo to „tylko żarty”, „tylko słowa”, „tylko końskie zaloty” – także znam jak własne, mimo oznak niezgody manifestowanych od zawsze. Wydawało mi się dotychczas, że wiem dużo, wystarczająco już dużo, o baniu się. W końcu od zawsze nas tutaj porządnie straszono.
Aż do dzisiaj myślałam, że wiem, co znaczy się bać, dziś się to zmieniło. Dziś partia rządząca ustami swoich liderek i liderów pierwszy raz w życiu napędziła mi porządnego stracha. Nie jest to lęk byle jaki, powierzchowny, płytki ani abstrakcyjny. To jest zupełnie konkretny, przytłaczających rozmiarów lęk deluxe, egzotyczny i importowany. Dostarczany do Polski na specjalne zamówienie w czasie i przestrzeni – wprost z Salwadoru, z nazistowskich Niemiec i z Rumunii spod rządów Ceaușescu. Ten lęk smakuje cierpieniem i – nie zawaham się użyć tego słowa – totalitaryzmem. To lęk przed odczłowieczeniem, przed – dosłownym – uprzedmiotowieniem.
Wszyscy i wszystkie zgadzają się na to i gładko przechodzimy dalej, by nie tracić czasu na zbędne pierdoły. Od dzisiaj osoby bez macic pozostają ludźmi, resztę obejmuje jakaś inna forma, porządek odrębny. Osoby z macicami mają dowodzić swojej użyteczności i funkcjonalności, istnieją w ściśle określonym celu. Wprost do tego celu prowadzi scenariusz przewidziany czyjąś nieugiętą wolą i zapisami w prawie. Po wykorzystaniu zgodnie z przeznaczeniem, kobiety na ogół nadają się do ponownego użycia, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Czy jako przedmioty zaczniemy porównywać swoje parametry, wyniki, osiągi? Czy żyjąc w stanie ciągłej zależności od łaski, niełaski, donosu, kaprysu – ze strachu zaczniemy kolaborować z systemem? Pierwszy raz w życiu czuję, jak to jest bać się, że ktoś zaprzeczy mojemu człowieczeństwu. Swoje pretensje do sprawowania nade mną władzy w majestacie prawa rozciągnie aż do granic sprawowania kontroli i nad moją śmiercią.

Więc, przyjmijmy, to już pewne – nie jesteśmy ludźmi. Są nimi blastocysty, zarodki i płody, posiadające swoich gorliwych obrońców, adwokatów, prawa, a może nawet stowarzyszenia, ulubione rozrywki, doroczne festyny. My nie mamy praw, żyjemy w ciągłym lęku, a nierówną walkę z tym cholernym uprzedmiotowieniem trzecią już dekadę prowadzimy same.

O ile w ogóle, najczęściej bowiem nic nie prowadzimy, kompletnie się nie wychylając. Już trzecią dekadę pozwalamy wszystkim wycierać sobie brudne usta naszym życiem i codziennym losem, traktowanym z lekceważeniem jako sprawa „zastępcza”, „obyczajowa”, „światopoglądowa”. Nie protestujemy, kiedy się to dzieje, więc teraz konsekwentnie wypada zgodzić się z faktami. Doprowadziły nas one do punktu, w którym państwo będzie zwyczajnie, naturalnie i w imię etycznej czystości właśnie nas uśmiercać. Utylizować krnąbrne, psujące się przedmioty.
Jest w naszej kulturze coś bardzo głęboko zaszczepionego, co każe nam kobiet nie uważać za ludzi. Nie szanować kobiecego życia, zdrowia, nie przejmować się cierpieniem kobiet. Mamy to na co dzień. Ostateczne uprzedmiotowienie w prawie to zaledwie ostatni, symboliczny krok, finalizujący tę od dawna oczywistą transakcję. Jedną stroną tej transakcji jest konieczna dla nas ofiara złożona z ciał, człowieczeństwa i wolności kobiet. A co po drugiej stronie? Po co to wszystko? Czy to tylko po to, by napawać się przewagą, kontrolą i władzą? Czy tylko dlatego, by symboliczny fallus na wieki pozostał wielki i dumnie sterczący?
Może inaczej. Spróbujmy pomyśleć świat, w którym kobiety są ludźmi i w pełni wykorzystują swoje ludzkie prawa, w tym reprodukcyjne. Życie i zdrowie kobiet jest bezwzględnie szanowane i troskliwie chronione, żadna abstrakcyjna idea nie wytrzymuje konfrontacji z nadrzędnym celem dobrostanu myślących i czujących istot, niezależnie od tego, czy mają one macicę. W tym świecie KOBIETY MAJĄ PEŁNĄ KONTROLĘ NAD SWOJĄ PŁODNOŚCIĄ.
U licha, co się wtedy stanie? Co się takiego przerażającego stanie, kiedy to zrobimy? Dlaczego tak bardzo nie potrafimy sobie tego wyobrazić, że uciekamy się wciąż do dręczenia, torturowania i odczłowieczania? Dlaczego posuwamy się do każdego okrucieństwa i każdej potworności, byle tylko ta idea nigdy nie została urzeczywistniona? Dysponując wszelkimi środkami, by kobiety mogły realnie decydować o rozrodczości własnej i naszego gatunku – jaki mamy interes w tym, by pozostało to czymś nieosiągalnym i niewyobrażalnym?
A może… Może kobiety miałyby czelność sprowadzać dzieci tylko do takiego świata, w którym dobrze i bezpiecznie żyje się im samym? Kto kontroluje ciała i rozrodczość kobiet – ma władzę nad tym, gdzie, kiedy i po co dzieci będą zaludniać wspólnoty, napędzać gospodarki, jakie będą się wyznaczać nasze wspólne cele. Gdybyśmy oddały i oddali władzę reprodukcji całkiem w ręce kobiet – te wspólnoty musiałyby przybrać takie kształty, by każda przyszła matka naprawdę chciała w swojej pozostawać. Z reguły matki nie łakną dla swoich dzieci strachu, cierpienia, poniżenia, głodu. Nasze wspólnoty musiałyby być dla nich wystarczająco bezpieczne, dostatnie, stabilne. Wypełnione szacunkiem do siebie, do innych, do życia. Ten szacunek musiałby być widoczny w faktach, zamiast w deklaracjach.

Polityka prowadzona za pomocą macic mogłaby – po raz kolejny – okazać się najskuteczniejszym ze wszystkich narzędzi rewolucji w historii naszych dziejów. Czy nie w ten sposób powstał patriarchat oraz kapitalizm?

Polityka reprodukcyjna w rękach kobiet stałaby się przyczyną fundamentalnych przemian społecznych, politycznych i ekonomicznych. Demografia wszędzie byłaby sprawdzianem jakości życia i sensowności każdego ustroju. Kobiety być może odmawiałyby sprowadzania dzieci na świat, w którym mają one ginąć w bezsensownej walce o ziemię, religię, ropę albo prestiż.
Kobiety mogłyby chcieć dla swoich dzieci więcej, niż niepewne, niepełne, niedostatnie życie. Mogłoby się okazać, że gdy to kobiety zaczną wybierać zasady, wybiorą dla nas i dla siebie takie, które służą słabym zamiast silnym, skoro najsłabsze są dzieci. Zasady oparte o współpracę, troskę, opiekę i wzajemną pomoc. Uniwersalny kult produktywności, wilczej wrogości, walki wraz z bzdurnym dogmatem „nieustającego wzrostu” trafiłyby do kosza.
No ale. To tylko gdybania, a fakty są takie, że kobiety nie są ludźmi, a ich prawa, w tym reprodukcyjne, to w Polsce „zastępcze tematy” (pamiętajmy, by powtarzać to odpowiednio często). Posłuszne politycznym priorytetom rządzących, potulnie i w milczeniu wracajmy tam, gdzie nasze miejsce – na półkę z macicami. Nie decydować, nie wpływać na nic, milczeć, nie mieć żadnego znaczenia. Rodzić i umierać.”
Iza Palińska: Zastępcze życia kobiet /

Przepraszam, tym razem wyłączam komentarze. Proszę, nie uznawać tego za objaw nieuprzejmości w uniemożliwianiu wyrażania swoich opinii. Uważam, że w sprawie prawa do samostanowienia kobiet (w tym do aborcji) zamieściłam już tutaj sporo artykułów (owszem wklejki, ale dobrze napisane), pod którymi pojawiało się dużo komentarzy. Myślę, że zostały w nich wyrażone opinie, które teraz pewnie powtórzyłyby się. A tak naprawdę, to temat jest tak drażliwy, że nie chcę tutaj żadnej „wojenki” słownej.