piątek, 27 grudnia 2013

Telefoniczne potyczki

Dzwoni telefon domowy. Odbieram. Pani przedstawia się, mówi, jaką reprezentuje firmę po czym zagaja:
- Mam dla pani propozycję bezpłatnego badania, dotyczącego chorób układu pokarmowego dla osób powyżej 55 roku życia. W związku z tym mam pytanie, kto u państwa jest powyżej tego wieku?
- Wszyscy, proszę pani- jakoś zastanowiło mnie to pytanie. Takie bardziej nachalne mi się wydało, bezpośrednie jakieś… no najeżyłam się- Wszyscy…i jesteśmy zdrowi, jak rybki. Dziękuję pani- rzuciłam do słuchawki.
- Ale dlaczego… - pani próbowała koniecznie kontynuować rozmowę.
-Proszę pani, jesteśmy zdrowi. Podziękowałam przecież pani. Do widzenia- stanowczo przerwałam dalsze jej wypytywania. Przycisk "Wyłącz", Arrivederci! PA!
Takie telefony są co jakiś czas. Stanowczo odmawiam udziału w  bezpłatnych badaniach, odbywających się ”w terenie”. Co prawda zdarzają się one również w naszym ośrodku, ale częściej, na przykład, w sali Domu Kultury, w salce jakiejś knajpy, w autobusie (medycznym), w salce remizy. Na wiosnę mieliśmy telefon z ofertą bezpłatnego badania wzroku. Odmówiłam, bo miało ono być przeprowadzone w sali pobliskiej restauracji. Nazwa restauracja jest trochę na wyrost, bo to taka bardziej knajpa piwna. Nawet trochę posprzeczaliśmy się z Jaskółem- on chciał, żebym zbadała wzrok, a ja powiedziałam, że jeżeli mam mieć badania, to w porządnym gabinecie, u porządnego okulisty, a nie w podrzędnej knajpie. Minął tydzień, dzwoni telefon. Odbiera Jaskół. Pani informuje, że wysyła zaproszenie na badanie wzroku. Jaskół patrzy na mnie niepewnie i oddaje mi słuchawkę. Pani szybko nawija, że zgodnie z umową ona wysyła mi zaproszenie na badanie wzroku dla dwojga osób, mam podać adres.
Po raz drugi odmawiam i przypominam jej, że przecież już raz to zrobiłam. Pani się zapiera się, twierdząc, że nieprawda, że wyraziłam zgodę i teraz nie mogę się wycofać.
O kurcze! Coś podobnego?! Baba mi wpiera, że mam obowiązkowo brać udział w badaniach, bo… ja  się zgłosiłam!!!! Zagotowało się we mnie, ale pomna Waszych uwag, że należy, pardon, olać, spokojnie jeszcze raz próbuję:
- Nie, proszę pani, na pewno nie wyraziłam  zgody…- staram się stanowczo i spokojnie odmówić. Babsko mi ordynarnie przerywa, wrzeszcząc do słuchawki:
- Pani powinna sobie słuch przebadać, a nie wzrok! Nie słyszy pani, co ja mówię?!!- wzięła oddech.
- Z chamami nie rozmawiam- powiedziałam z godnością i wyłączyłam telefon. Nie muszę dodawać chyba, że cała trzęsłam się ze złości. Trudno, jeżeli ktoś do mnie po chamsku i nachalnie, nie widzę potrzeby traktować go z całą estymą i jeszcze uśmiechem do słuchawki błyskać. A teraz, kiedy piszę te słowa, odezwała się moja komórka
- Dzień dobry, nazywam się…. Dzwonię z poradni diagnostycznej, zajmującej się badaniami schorzeń układu pokarmowego u osób powyżej 55 lat, czy ja rozmawiam z taką osobą?- w słuchawce inny głos, ale niewątpliwie poradnia ta sama. 10 minut…. no 15 minut piszę ten tekst. Teraz naprawdę mnie cholera trzepnęła. Wzięłam duży oddech:
- Proszę pani, zanim pani się rozwinie, proszę mnie posłuchać- zdecydowanie jej przerywam. Pani milknie.
- 15 minut temu dzwoniliście w tej samej sprawie… odmówiłam… to dorwaliście mój prywatny numer komórki…. NIE BIORĘ UDZIAŁU!!!!! JASNE!!!!- wycedziłam przez zęby dobitnie i rozłączyłam się. Przypuszczam, że to zbieg okoliczności, bo nawet tak nachalnie dzwoniące „instytucje’ nie podejrzewam o taką perfidię.
Jakąś tam metodę na tego rodzaju telefony sobie wypracowałam.
Dzwoni akwizytor/ka:
- Dzień dobry, mam zaszczyt… chcę… mam przyjemność..- padają pierwsze słowa po przedstawieniu się rozmówcy, bo jasne, oni zawsze się przedstawiają uprzejmie, a potem kontynuują:… zaprosić  na spotkanie, które odbędzie się… tu pada zazwyczaj nazwa knajpy.. bo przecież to i obiadek, i prezentacja, i zakup towaru po OKAZYJNEJ, rzecz jasna, cenie. Potem  zachęcają: Poślemy pani zaproszenie, a do niego dołączymy prawą rękawiczkę, na spotkaniu odbierze sobie pani lewą rękawiczkę… ciu,ciu, ciu… będzie miała pani taki drobny upominek… no i jeszcze będzie losowano wycieczki zagranicznej… tirli pyrli… I będzie pani mogła zakupić nasze produkty po okazyjnej cenie… To ja pani wysyłam zaproszenie.- ton pewny, zdecydowany lekko przesłodzony. Wabiki różne: prawa (lewa) rękawiczka- po spotkaniu komplet, długopisik z piórem i kalendarzykiem, serwis do kawy, garnek z podwójnym dnem, zestaw kosmetyków antyalergicznych...
Jedna oferowała komplecik filiżanek do herbaty dla dwóch osób, jeszcze inna termometr, a jeszcze inna jasieczek… JASIECZEK- chyba mam mord w oczach, kiedy słyszę te zdrobnienia… wrrrrrr! No i rzadko która wymówi moje dwa nazwiska poprawnie, zawsze któreś przekręci. Sory, ja naprawdę mam dosyć łatwe nazwiska, a takie przekręcanie świadczy o bylejakości i lekceważeniu klientów przez te panie.  Powie niepoprawnie, to już na początku ma krechę, jak stąd do Cieszyna.
Do niedawna, po takim wywodzie, dziękowałam stanowczo, albo wkurzona przerywałam i rozłączałam się. Czarowali, bajerowali, że często nawet nie miałam pojęcia, co tak naprawdę sprzedaje dana firma.
Teraz, po ślicznym „wstępie”, wykonanym przez telemarketerkę, kiedy bierze oddech, żeby pięknie nadal nawijać, mówię stanowczo: STOP! Tak nawiasem, nie macie pojęcia, jak takie "STOP!" działa w każdym przypadku, kiedy nie mogę dojść do głosu. Ludzie są zszokowani tonem i tym jednym słowem tak bardzo, że gwałtownie milkną. I tu moja przewaga, bo mogę powiedzieć, co zamierzam. Czasem trzeba rozwinąć do: „STOP! TERAZ JA MÓWIĘ!”
No i tak rzucam ostro w słuchawkę to STOP!, a potem pytam: „A co to za firma?”  lub „Czym się zajmuje pani firma?” Kilka razu zdarzyło się, że nastała cisza, a potem usłyszałam sygnał rozłączenia. Zdarza się, że pani/pan się zacukają, pogubią i nie wiedzą, co powiedzieć. Wtedy pozwalam sobie na złośliwe: „No cóż, nie wie pani/pan nawet tego, czym się firma zajmuje? Współczuję serdecznie. Do widzenia”
Najczęściej jednak zaczynają tokować, podając nazwę firmy i zachwalając ją pod niebiosa. Rezultat jest zawsze ten sam, mówię grzecznie: „A nie, nie skorzystam, dziękuję, do widzenia”. Krótka piłka- oszczędzam im 15 minut darcia gardła, które i tak się kończy moją odmową, a ja zyskuję 15 minut czasu, który mogłabym stracić na takie bezsensowne telefony.
Jakieś parę lat temu, chyba z powodu jakiegoś przepięcia w łącznicy- kurcze, tak piszę, bo nie znam się na tych technicznych sprawach, kilka razy w tygodniu dzwonił telefon, a w nim:
- Czy może mnie pani połączyć z pokojem…(i padały różne numery)- Najpierw nie wiedziałam o co chodzi. Dziwne mi to było, bo telefony zdarzały się i po 22. w nocy. Do licha… hotel jakiś??? Zagadka wyjaśniła się, kiedy usłyszałam:
- Sanatorium? Może mnie pani połączyć z numerem….- zawsze grzecznie mówiłam, że to pomyłka. Był wieczór, kiedy ta sama osoba dzwoniła do tego nieszczęsnego sanatorium trzy razy i te trzy razy trafiała w mój numer. No dobra, można się pośmiać, bo co zrobić, kiedy technika nawala. Przepraszano i sprawa kończyła się. Ale był i telefon, w którym mówiąc eufemistycznie, usłyszałam mniej uprzejmy głos. Podnoszę słuchawkę:
-Halo!!!!- w moje uszy wdarł się ryk- Połączcie mnie z basenem!!!!
Lekko zszokowana odparłam bez zastanowienia- No nie, ja mam na razie tylko łazienkę. Nie stać mnie na basen, ale w przyszłości kto wie?
W słuchawce zaległa na chwilę cisza.
- Przepraszam. Dobranoc- pan już spokojnie zakończył rozmowę

Przed świętami „perełka”.
-Dzień dobry, dzwonię ze spółki finansowej z Bielska- Białej, czy rozmawiam z (bezbłędnie podaje moje pełne nazwisko i imię…hmmmmm….)?- słyszę uprzejmy męski głos. Potwierdzam, że to ja. Zastanawiam się, co to jest spółka finansowa, czy to to samo, co doradztwo finansowe, ponieważ już takie telefony z doradztwa miałam.
- Bo ja chciałem się dowiedzieć, czy była pani klientem (pada nazwa firmy ubezpieczeniowej)- zaczyna mi w głowie dzwonić alarm. Jestem uczulona na takie wypytywanie, telefonicznie to raczej nikt zbyt dużo się ode mnie nie dowie. W dodatku szukam rozpaczliwie w myślach tych moich ubezpieczycieli, bo oni łączą się, rozpadają, zmieniają nazwy w tak iście rekordowym tempie, że trudno to wszystko połapać na tu i teraz.
- Proszę pana, to nie jest rozmowa na telefon- próbuję pozbierać myśli. A nuż rzeczywiście sprawa jest ważna, ja zlekceważę, a potem będę musiała coś odkręcać.
- Dlaczego nie na telefon?- głos staje się ciut natarczywy.
- Bo to są poważne sprawy, a o co panu chodzi?- Chcę, żeby przeszedł już do sedna sprawy.
- Proszę pani to ja dzwonię i ja pytam- głos staje się niegrzeczny- Jak pani do mnie zadzwoni, to pani będzie pytała- rzuca pan coraz bardziej chamsko.
- Zaraz, zaraz, to pan do mnie dzwoni, a ja chce wiedzieć, o co konkretnie chodzi- ciśnienie mi się podnosi. I nagle słyszę rzucone z wściekłością:
- Nieważne, nie mam czasu teraz z panią rozmawiać- zanim rozłączy się, słyszę w słuchawce jak mówi do mnie lub do kogoś cichnącym głosem: Chciałem wiedzieć, czy wpłacono na konto… Cisza. "Zostałam stać" ze słuchawką w ręku, jak ta nagle porzucona żona na środku ulicy.

No i proszę…. teraz… jest 20.02. Kończę pisać ten post.
Dzwoni telefon. Jaskół podaje mi słuchawkę
- Dobry wieczór…. Nazywam się (ble, ble, ble…) Dzwonię z firmy Orange. Czy ja rozmawiam z osobą odpowiedzialną za ten telefon?- zaczyna panienka nawijać.
Jasne… śmiać się czy płakać?
-Proszę pani- mówię spokojnie do słuchawki- Jestem osobą odpowiedzialną i odpowiedzialnie mówię pani dobranoc.
Naciskam przycisk „Wyłącz” i patrzę na Jaskóła. Jego mina bezcenna.

PS. Nie bawią mnie takie telefony. Wkurzają do szpiku kości. Nie mam czasu na takie rozmowy. Nie interesują mnie te oferty. Jak będę czegoś potrzebowała, to sama znajdę, dlatego proszę nie brać mnie na litość mówiąc, że to jest taka niewdzięczna ich praca. Niektórzy potrafią być wrednie nachalni i niegrzeczni, że to się w głowie nie mieści. Nikt mi nie wmówi, że to też w ramach pracy. Ucinam, bo nie mam zamiaru fundować sobie dodatkowych, negatywnych emocji.
Beza w Boże Narodzenie




!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wszystkim odwiedzającym moje blogi

życzę
Świąt wypełnionych radością i miłością, niosących spokój i odpoczynek
oraz Nowego Roku spełniającego wszystkie marzenia, pełnego optymizmu, wiary w szczęście, powodzenie, a także w ludzi. Niech omijają Was szerokim łukiem choroby, troski i zmartwienia, a w zamian niech Wasze domy wypełnią się  radością, miłością i dobrobytem.

www.google.pl/search?q=kartki+na+boze+Narodzenie&espv=210&es_sm=93&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=LhC4UszQJsXV4gSDh4GADw&ved=0CEgQsAQ&biw=

piątek, 20 grudnia 2013

Krótka piłka.

Dzisiaj, podczas śniadania, nawiązałam do świąt.
-Tak sobie myślę o świętach, co by tu zrobić…- zaczęłam, bo przecież trzeba w końcu coś zaplanować, a potem w związku z tym zrobić.
- No i to wystarczy- spokojnie podsumował Jaskół.
I to byłoby na tyle.

Jak się ma młodego psa...

Słońce… słońce codziennie.. zimowe, ledwo grzejące, ale jednak świeci. Nie ma śniegu, nie ma deszczu, brak ciężkich, nabrzmiałych wilgocią chmur. Rankami lekki mrozik. W zacienionych miejscach ogrodu  szron leży cały dzień. Śliczny grudzień. Beza całymi dniami przesiaduje przed domem. Czasem pójdzie sprawdzić, czy w reszcie ogrodu wszystko w porządku i wraca pilnować obejścia. Dorasta nam szczeniara. Głos jej troszkę zgrubiał. Moja siostra twierdzi, że to po tej operacji, a nam się wydaje, że po prostu pieska dorośleje. Miałam wiele psów, ale taki charakterniak zdarza mi się pierwszy raz. Jak coś zbroi, nie można jej skarcić trzepnięciem po futrze. Od razu się obraża, potem ucieka i w ogóle nie ma „rozmowy”. Wszystko łagodnie, czasem podstępem. Inteligentna i lekko złośliwa, potrafi się „zemścić’ w krótkim czasie za skarcenie. Tak było z butami Jaskóła. Schowane w półce, do której dotychczas nosa nie wścibiała, bo ma moje stare tenisówki do obrabiania i tylko na nich się do teraz skupiała, zdawałoby się były bezpieczne. Do czasu. Niedawno Jaskół zbeształ ją ostro za jakiś wybryk. Chyba dał jej po futrze. Nie mocno, bo nie uważamy za wskazane bić psiaka. Tak, żeby poczuła, że źle czyni. Potulnie weszła do domu. Po jakimś czasie przychodzi Jaskół do sklepu mocno zdegustowany. Spośród kilku par butów, w tym moich, wyciągnęła jego całkiem nowe adidasy i pogryzła wkładki na strzępy. Butów nie ruszyła. Taka malutka zemsta za trzepanko. Poza tymi wkładkami, inne buty pozostały nietknięte.
Pytamy naszego znajomego kuriera, który ma hodowlę border collie, rasy zbliżonej do szetlanda, tak samo niezależnej, samowolnej nadzwyczaj inteligentnej i bardzo energicznej (z psim ADHD prawie), co zrobić, żeby pies nie skakał na nas  i robiła to, co od niej wymagamy. Od szczeniaka pilnowaliśmy tego, żeby dobrze wykonywała polecenia. Wszystko zgodnie ze wskazówkami. I ona jest w miarę ułożona, czyściocha,  większość poleceń wykonuje bez zarzutu. Ale jak coś w nią wstąpi, to nie potrafimy sobie dać z nią rady. No i poradził nam, żeby jakoś kanalizować tę energię, uprzedzać jej zamiary i ukierunkowywać zachowania. Nic w złości, wszystko z sercem oraz po dobroci. Te psy są bardzo wrażliwe i nerwowo reagują na krzyk, złość, zdenerwowanie. W takich sytuacjach wpadają w coś w rodzaju amoku- skaczą na człowieka, kręcą się dookoła siebie, wiją wokół nóg, są zdezorientowane. A im bardziej się je próbuje wyciszyć, tym bardziej są one „wygłupione” i nie reagują na polecenia. Już wiemy, że kiedy Beza chce nas zbyt radośnie powitać skacząc i brudząc nam ubrania, należy szybciutko wyjąć z kieszeni „cukiereczka’ psiego i na to zwrócić jej uwagę, lub szybko wziąć zabawkę i chociaż chwilę pobawić się z nią. Wychodząc do ogrodu wydaję polecenie ”szukaj patyczka’, co pozwala mi ochronić się przed jej dzikimi radosnymi skokami. Kiedy czuję, że za chwilę będzie mnie traktować jak owcę i próbować „zaganiać”, gryząc po kostkach i łydkach (takie ma atawistyczne zachowania, dyktowane rasą), wyciągam cukierka (psi przysmak) lub szybko podaję jej gałązkę do gryzienia. Ona jest przekochanym psem, ale nie potrafi zapanować na swoim charakterem, genami i bóg wie czym jeszcze. Ciągle się jej uczymy i musimy się przyzwyczaić do myśli- to nigdy nie będzie piesek typu „pluszowa przytulanka”.
A tak w ogóle, to post miał być o czymś innym, chyba, a o Bezce mi się napisało.

I w dodatku na początku jest o słońcu, a będą zdjęcia księżyca, który ostatnio jest w obłędnej pełni.
 Przedwczoraj- późny wieczór
 Zachód księżyca. Przedwczoraj- 6,30 rano, po zachodniej stronie ogrodu.
 Zachód księżyca. Wczoraj- 7 rano.
 Bezka jeszcze w kubraczku patrzy na to, co poniżej


 W akcji z bambetlem
No spróbuj mi teraz bambetla odebrać!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Serca i wanilia oraz Beza na dokładkę

Te ozdoby, to na razie jedyny mój ukłon w stronę świąt. A nie… jeszcze wyprałam firanki i zasłony w całym domu. Okien nie zdążyłam umyć. Niejaki Ksawery  mi w tym przeszkodził. A teraz leje i też nie ma warunków. Zresztą, tak bardzo się do tego nie palę. Tak samo jak do pieczenia różnych ciast i ciasteczek. O tej porze roku następuje szał pieczenia pierników i pierniczków. Tak… a potem, tę masę brązowych ciasteczek  do pudełek i niech sobie miękną. Nie przepadam za piernikami. Nawet za tymi z marmoladą, czy konfiturami. Nie lubię gorzkiego smaku przypraw korzennych. Cynamon jeszcze tak, ale imbir żre mnie w zęby. Kocham wszystko, co ma zapach i smak wanilii. Do tego stopnia, że kupuję kosmetyki o zapachu wanilii. Mam teraz takie masło do ciała i wieczorem po wyjściu z łazienki muszę bronić się przed Bezą, bo ona też kocha zapach wanilii i upiera się zlizywać to masło z moich nóg. Taka mała perwersja odbywa się. W sobotę byliśmy z psiną u weterynarza. W planie było obcięcie pazurków, zdjęcie „majtasów” i wyjęcie szwów. Z pazurkami poszło spokojnie oraz bezboleśnie. Mądralińska już wie, że to nic groźnego. Gorzej z wyjmowaniem szwów. Położona na stole, zaczęła gwałtownie protestować. Jeszcze gwałtowniej zareagowała, kiedy zaczęliśmy jej zdejmować kubraczek. Wiedziałam… żadna baba nie chce się obnażać w towarzystwie trzech facetów. A tu jeszcze trzeba było brzuch zademonstrować. Wrrrrrr … zdecydowane wrrrrr….Dopiero założenie kagańca na mordeczkę poskutkowało. Wet. wyjął szybko szwy. Rana pięknie zagojona. W zasadzie nie widać w ogóle, że brzuszek był szyty. A szczęście psa, po zdjęciu kubraka było ogromne. Nie ma już tasiemek, troczków, upierdliwych mankiecików wrzynających się pod paszki. Wolność! Z tej radości wymiotło Bezę z lecznicy w tempie iście piorunowym. Wyciągnęła za sobą Jaskóła, a potem radośnie wybierała się na spacer po okolicy. Dobrze, że lubi jazdę samochodem i udało nam się ją zwabić na tylne siedzenie, bo pewnie poleciałaby powiedzieć „Dzień dobry” dwom wielkim Collie biegającym za płotem w sąsiedztwie. Wolę nie myśleć, jakie byłyby skutki tego powitania








środa, 4 grudnia 2013

Skrzyżowanie

Jak sobie nie zafundujesz atrakcji, to los ci to i tak zaraz nadrobi. Moje auteczko jest od tygodnia u mechanika. Najpierw miał być zrobiony przegub, wyregulowane zawory i hamulce. Dwa dni roboty i do domu. Podczas jazdy próbnej, po tej części remontu, mechanik stwierdził, że coś w silniku nie gra. Auteczko zostało kolejne parę dni w warsztacie. Wczoraj zadzwonił, że można po nie przyjechać. Dla nas to cała wyprawa. Po zamknięciu sklepu władowaliśmy Bezę w szelki, przypięliśmy krótko na tylnym siedzeniu Kangura. Ja miałam jechać z nimi, a potem osobno wrócić moim autem. Spieszyliśmy się, ponieważ Jaskół musiał zdążyć przed 19. z rzeczami, które przygotowałam na zbiórkę do schroniska dla zwierząt w Cieszynie. To taki coroczny kiermasz- zbiórka rzeczy używanych. Można sobie na nim coś kupić i zostawić coś do sprzedania, a pieniążki idą na schronisko. Można również zostawić rzeczy używane, karmę, koce itp. Wyjechaliśmy po 17tej. Mechanik ma warsztat w sąsiedniej wsi, ale trzeba pokonać około 10 kilometrów, w tym skrzyżowanie ze światłami. Tu się przecinają: droga lokalna (nasza) z drogą szybkiego ruchu Katowice- Wisła. Przed skrzyżowaniem jest zakręt przysłonięty wysokim płotem. Dojeżdżamy do zakrętu.
-Patrz, jakiś bałwan jedzie na długich, taka poświata nad parkanem jest- mówię do Jaskóła.- A nie, to ta cholerna lampa nad przejściem ślepi w oczy- dodaję.
- Faktycznie ostra jest- stwierdza Jaskół.
- Mogliby coś z tym zrobić, bo nic nie widać- jeszcze się szarpię, ponieważ świtało jest tak usytuowane, że świeci prosto w oczy. To taki mocny halogen nad przejściem dla pieszych, ale jest pod złym kątem. Przed nami podjeżdża do skrzyżowania samochód, my powoli za nim. Na chwilę włącza się światło czerwone i nagle wszystko staje w ciemnościach.
-O kurde, awaria świateł- warczy Jaskół.  Ciemno i tylko migają światła przejeżdżających przed maską samochodów. Jeden za drugim, jeden za drugim. Osobówki, Tiry… od Wisły i od Katowic. My chcemy przeciąć skrzyżowanie na wprost, ale szans żadnych. Samochód przed nami włącza kierunkowskaz i powoli skręca w prawo.
- Jak to możliwe, przecież tu trzeba coś… a może zadzwonić pod 112? Przecież policja powinna jakoś…- próbuję wściekła i przerażona, bo ten pęd samochodów, ta ciemności, ta niemożność ruchu powodują, że zaczynam się gubić. Widzę jak z naprzeciwka samochody też coś próbują robić. Matko jedyna, zaraz coś tu się stanie złego. Żaden na drodze szybkiego ruchu nie ma zamiaru zwolnić.
-Spokojnie, przecież w Strumieniu są światła. Coś się zwolni- Jaskół jest opanowany, ale widzę z jakim, natężeniem wpatruje się w oba ciągi samochodów. Jak z prawej robi się luka, to z lewej pełno. Do diabła.
- Może jednak zadzwonić- chyba się zafiksowałam. Ta awaria świateł mnie przerosła.
Jaskół nic nie mówi, naciska gaz i lądujemy na środku skrzyżowania, między pasami. Z prawej podjeżdża samochód. Chce skręcić w drogę, którą przyjechaliśmy, ale czeka na zwolnienie pasa, którym ciągle szybko jadą samochody. Daje nam osłonę i do pokonania zostaje już tylko jeden pas. Luka, przejeżdżamy. Trwało to 15 minut, a dla mnie wieki. Coś ostatnio nerwy mi szwankują.
- Tylko byś się ośmieszyła- odpowiada Jaskół na moje pytanie.
- Jak się ośmieszyła. To chodzi o bezpieczeństwo. Popatrz jak oni szaleją. Jeszcze jakiś wypadek będzie. Tu musi ktoś stanąć.
-Daj spokój. To nie ma sensu.
- Ja tędy nie wracam. Nie dam rady przejechać. Po prostu boję się tych szaleńców.
- To skręcisz w prawo i potem wrócisz koło stacji benzynowej. Zresztą ja pojadę przed tobą- planuje jaskół. A mnie na sama myśl o tym skrzyżowaniu skóra cierpnie i żołądek się skręca ze zdenerwowania. Dojeżdżamy na plac przed warsztatem. My z Bezą zostajemy w samochodzie, Jaskół idzie załatwiać sprawy związane z moim. Beza szaleje,  uspokajam ją, a po chwili słyszymy syrenę straży pożarnej. Minuta- przerwa- minuta- przerwa. Do syreny dołącza syrena wozu strażackiego. Hmmmm… pożar? Po chwili przychodzi Jaskół z informacją, że mój samochód musi dostać nowy silnik, bo tego starego nie można „ustawić”. Ok., zatem wracamy.
- Może światła już będą działać?- mówię z nadzieją, bo już nie mam sił na nowe emocje w związku z „przedzieraniem” się przez nieoświetlone i w sumie nieprzejezdne dla podporządkowanej, skrzyżowanie. Mijamy most na Wiśle i…. na skrzyżowaniu migoczą niebieskie światła, dużo tych świateł, dojeżdżają nowe. Samochód przed nami wycofuje i wraca. Inne też to robią…. O matko! Wypadek! I to chyba poważny. Widzę wóz straży pożarnej. Jeden pas na pewno zablokowany. Robi mi się trochę słabo. Kurcze… kurcze… kurcze…to mogło i nas spotkać.
- Drogi są dla ludzi myślących, nie dla idiotów- odzywa się Jaskół, jakby czytał w moich myślach. – Przecież widzą, kiedy można jechać. Ktoś był narwany- dodaje. Milczę.
Jaskół z uwagą patrzy na skrzyżowanie. Kombinuje, czy ktoś kieruje ruchem. Wygląda na to, że na skrzyżowaniu wszystko nadal jest na żywioł. Nie ryzykujemy. Zawracamy. Objeżdżamy wieś i wjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu, a potem skręcamy na równoległą do niej. Dojeżdżamy do tego skrzyżowania w miejscu, gdzie czekaliśmy na przejazd. Jest nadal ciemno, światła nie działają. Wypadek miał miejsce na pasie do Katowic. Patrzę na wóz strażacki, karetki, policję i jakieś poharatane samochody. „Oby tylko wszyscy żyli”- modlę się w duchu i odwracam głowę.

PS. Trochę przekombinowali z tym wyłączeniem sygnalizacji, bo ona padła około 17.30. Uffff... nie był śmiertelny. Babka chciała się "przedrzeć" przez drugi pas, skręcając w lewo. Nie miała szczęścia, nie zdążyła wjechać w podporządkowaną. 

Do poważnego wypadku doszło dziś (04.12.2013) na Wiślance w Drogomyślu. Informację o zdarzeniu otrzymaliśmy na kontakt24.ox.pl.

W wypadku, do którego doszło na skrzyżowaniu ulicy Głównej z ul. Katowicką brały udział trzy pojazdy. Prawdopodobną przyczyną zdarzenia było nieustąpienie pierwszeństwa kierującej golfem, która chciała skręcić w kierunku Chybia. W wyniku tego manewru zderzyła się z fiatem bravo, a następnie oba pojazdy uderzyły w oczekującego na przejazd po drugiej stronie skrzyżowania nissana navarrę.
Na skrzyżowaniu wyłączona była dziś sygnalizacja świetlna. Kierowcom fiata brawo oraz nissana nic się nie stało. Do szpitala została natomiast przewieziona nieprzytomna 21-latka która kierowała golfem. Na miejscu wypadku przez kilka godzin trwały utrudnienia w ruchu.








poniedziałek, 25 listopada 2013

Twardziel charakterniak

Dziękuję wszystkim za zainteresowanie zdrowiem Bezy i słowa otuchy. Jest dobrze. Jest nawet bardzo dobrze. Wczorajszy dzień przedrzemała do popołudnia. Potem się ożywiła. Na spacerze, a przecież tylko krótki miał być, zwietrzyła ślad jakiegoś zwierzaka i poooszła mi w krzaki. Kurcze, trochę się pobałam, że gdzieś tym nieszczęsnym brzuchem przyhaczy. Wróciła po chwili z uśmiechniętym pyszczyskiem. Chcieliśmy wieczorem zobaczyć, jak się rana goi, bo na kubraczku pojawił się mokry ślad i spanikowałam, że pies krwawi. Już miałam wizję szeroko otwartej rany, zakażenia i Bóg wie czego jeszcze.  Próbowaliśmy zdjąć jej kubraczek, ale ugryzła Jaskóła w dłoń, a mnie w nadgarstek. Pies charakterny, nie będzie mu nikt grzebał przy brzuchu. Jeszcze czego. Wystarczy, że dwóch takich białasów brzuch mi goliło i jeszcze coś tam majstrowało. Wystarczy tego oglądania. A może strojnisia? Takie ładne wdzianko może nosić, a tu chcą jej go zabrać? Prawdziwy zamach. Nigdy! O zdjęciu wdzianka mowy nawet nie było. Nie chcieliśmy jej siłą zmuszać. Tym bardziej, że wpadła w panikę i zaczęła się szarpać. Raczej było to niewskazane. Zaniechaliśmy kontroli z postanowieniem, że musimy to zrobić, ale najpierw podamy jej tabletki uspokajające i nasenne. Tej nocy kazała się miziać po pyszczku. Zwisła z wersalki do połowy ciała i tak tkwiła, a ja z polówki głaskałam ją po nosie. Jak tylko cofałam rękę, to ona jeszcze niżej „zwisała”. Wystarczył moment, żeby wypikowała na dół łepetyną. 4 rano, a jej na pieszczoty ochota przyszła. W końcu stanowczo przesunęłam ją w stronę oparcia, ofuknęłam i zasnęłyśmy. O 5 usłyszałam jak się rusza. Stanęła na wersalce i stoi popiskując. Aha, pewnie na pole. No to wrzuciłam na siebie ciuchy, na bose nogi gumiaki i na pole, a tam biało. Biało, mroźno i ogromnie wietrznie. Mnie się chce do łóżka, a Bezie do ogrodu. Ani myślała wracać. A taki żywy pieseczek, że aż ha! Operacja? Jaka operacja? Co ja w stronę domu, to Bezka w stronę ogrodu za krzaki. Ale chyba też trochę zmarzła, bo po 15 minutach zgodnie wróciłyśmy do ciepełka. Dospałyśmy do 7ej. Dałam jej sera z antybiotykiem i połową pyralginy. Miałam nadzieje, że trochę pośpi. Jednak Beza nabrała wigoru. Jak tylko zadzwonił dzwonek do drzwi, to ona susem z wersalki i już pierwsza do otwierania. Nie do wiary, że dwa dni temu piesek dostał narkozę i miał zabieg. Gdyby nie ten niebieski kubraczek, to poznać trudno byłoby, że pies wraca do normy po operacji. Jednak to, że ona taka żwawa, wcale dobrym nie było. Ciągle baliśmy się, że może sobie ranę spaskudzić gwałtownymi ruchami. Niechętnie, bo bałam się mieszać lekarstwa, dałam jej połowę ziołowej tabletki uspokajającej. Na dwie godziny pies się wyciszył, ale nie spał. Leżała na wersalce, a jak ktoś przechodził przez holik, podnosiła zaraz głowę. Normalnie czuwała.  Pies nie do zdarcia. Zaczynało już mnie to wkurzać. Powinna wyciszyć się, pospać, jak najmniej narażając ranę. Koło południa Beza chciała na pole. Dobra, poszłyśmy kawałek do ogrodu i pech chciał, że z pobliskiego świerka zerwał się z łoskotem bażant. Nie zdążyłam wziąć wdechu, żeby krzyknąć, a zobaczyłam tylko na moment ogon Bezy i ją w szalonym pościgu pędzącą na dół ogrodu. No to koniec, pomyślałam. Nawet nie chciałam wyobrazić sobie psiego brzucha. Przyleciała szczęśliwa i poszłyśmy do domu. Poczekaj ty zołzo- byłam wściekła oraz mocno zaniepokojona, zaraz dostaniesz drugą połowę tej tabletki. Może teraz połozy cię na łopatki. Faktycznie, pies drzemał całe popołudnie. Ale co chciałam obejrzeć brzuszek, zęby szły w ruch. Nie było rady, Jaskół pojechał kupić kaganiec. Wieczorem dostała jeszcze jedną ziołówkę, wyciszyła się nareszcie, a niedawno udało nam się zdjąć kubraczek i zobaczyć jak się rana goi. Przed całą operacją psina została „zakneblowana” kagańcem. Trochę się szarpała, ale kubrak pozwoliła zdjąć. Pełna najgorszych przeczuć odchyliłam kudełki i zobaczyłam śliczniutką, suchutką, ledwo widoczna szramę. Cudnie się goi. Wręcz jest to niesamowite, bo prawie jej już nie widać, a szwy są jak małe pętelki. Miałam zamiar spryskać ją specjalnym lekarstwem, ale zdecydowaliśmy, że skóra jest naturalnie sucha, nie jest zaczerwieniona, ani nawet nie jest zaróżowiona, więc ją tak zostawimy. Jutro zadzwonię do weterynarza i  zapytam, czy pryskanie takiej skóry jest konieczne.


 Na stoliku leży poducha, którą Beza dostała w szczenięcej wyprawce i którą to natychmiast pokochała bezgraniczną miłością.Tak bardzo pokochała, że nie rozstaje się z nią i wszędzie razem jeżdżą. W dowód tej wielkiej, psiej miłości poducha jest poniewierana po podłodze, trawniku, chodniku i gryziona, gamlana, śliniona oraz przeżuwana we wszystkich możliwych miejscach. Toteż od czasu do czasu trzeba ją przynajmniej przewietrzyć.
 Zostaje wtedy zabierania z psiego legowiska i umieszczana wysoko, aby protestujący mocno pies nie mógł jej dosięgnąć. Ma sobie w pokoju wietrzyć się i suszyć. Tak postanawia pani. Ale nie z Bezą takie numery.
 Poducha jest jej i basta. Nie będzie nikt decydował, gdzie ma być. A ma być NA DOLE.
Czy to jest jasne?

sobota, 23 listopada 2013

Już po...najadłam się strachu

Najpierw, od poniedziałku, umierałam z niepokoju i  ciągle obracałam w głowie „za” oraz „przeciw”. W końcu szczęśliwego, normalnego psiaka mieliśmy poddać operacji. Dosyć poważnej, bo sterylizacja suki to normalna, pod narkozą operacja, mogąca zakończyć się powikłaniami. Tego ostatniego w ogóle nie brałam i nie biorę pod uwagę jako możliwość zaistnienia. Generalnie każde myślenie o operacji kończyło się zaklinaniem losu. „Będzie dobrze, wszystko się uda, nic złego się nie stanie”, leciały mantry w powietrze. Dzisiaj rano starałam się funkcjonować normalnie i zająć głowę wszystkim tylko nie myśleniem o tym, co Bezę czeka. Prawie się udało. Prawie, bo po wejściu do poczekalni w weterynarii zmiękły mi nogi. Tym bardziej zrobiło mi się jakoś nijako, że na stole w zabiegówce obaj lekarze „wkładali’ oko maltańczykowi i piesek popiskiwał z bólu. Eh… zawsze, kiedy moich bliskich dotykało „spotkanie z medycyną”, umierałam z niepokoju. Na zewnątrz kamień, a w środku galareta. Chwilę odczekaliśmy i Beza dostała „głupiego Jasia”. Potem na pole, żeby trochę krew rozruszać. Już na parkingu, po 10 minutach, zaczęła się chwiać na nogach i do budynku wniósł ją Jaskół na rękach. Beza została, a my pojechaliśmy do Lieroy’a. Byle nie myśleć i zająć się choćby łażeniem między regałami. Kupiłam pistolet do klejenia i trochę tkanin. Wróciliśmy po półtorej godzinie. Poczekalnia była pełna. No tak, sobota, to ludzie mają czas z pupilami iść na wizytę do weterynarza. Młodszy wet powitał nas informacją, że Bezka wybudziła się i zaczęła rozrabiać. Skierował nas do operacyjnej. Na podłodze leżała kupka nieszczęścia, która na nasz widok, a raczej głos, zaczęła machać ogonkiem. Próbowałam ją zachęcić do wyjścia. Przyznam, że szło mi niemrawo, bo nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Młodszy się nie certolił, złapał za szelki, podniósł Bezę na łapki i lekko pociągnął w stronę drzwi. Psina doszła do zabiegowego i przycupnęła. Dalej ani rusz. No to ją Jaskół wziął na ręce i zaniósł do samochodu. Ja jeszcze uzgodniłam ze Starszym co i jak robić aż do zdjęcia szwów, kupiłam kubraczek i kołnierz ochronny. W samochodzie Bezka przytuliła się do mnie, a potem całą drogę przedrzemała. Z samochodu sama wyskoczyła, ale do domu znowu została przyniesiona na rękach. Założyłam jej kubraczek. Oczywiście, melepeta, przodem do tyłu. A niby skąd mam wiedzieć, w jaki sposób zakłada się takie cudo, kiedy mam z czymś takim pierwszy raz do czynienia? Kubraczek jest w pięknym, niebieskim kolorze i ma 6 par tasiemek do wiązania. Źle założony kubraczek trzeba było zdjąć i założyć poprawnie. Ożesz kurcze, rozwiązać 12 tasiemek, włożyć nóżki w „nogawki” i zawiązać 12 tasiemek na nowo. A szczeniara stoi spokojnie, mocno zamroczona, ani piśnie, tylko giba się na tych swoich sztywnych nóżkach. Zakończyłam operację pt. „Zakładanie kubraczka” i Jaskół zaniósł psinę na jej posłanie. Postawił na kocyku. Zachęcamy Bezę do położenia się, a ona ani drgnie. Stoi zamroczona, oczy przymknięte, lekko się chwieje. Odstawiamy cały teatr, głaszcząc ją po łebku, po nosku, prosząc przymilnie, żeby się położyła. Nic, stoi. Jak chce, niech stoi, ale czy ja wiem, czy nie zesłabnie, przewróci się i coś sobie urazi. No co? Ciągle jestem deczko spanikowania psem po operacji w domu. Wprawdzie Zuza przeszła jeszcze gorszą operację i dwa tygodnie  pielęgnowałam ją, ale Zuzka była psem łagodnym, spokojnym, a Beza to półdiablę weneckie. Dlatego prosiłam weta, żeby dał mi receptę na tabletki uspokajające, ale stwierdził, że nie będzie trzeba. No nie wiem. Beza jest bardzo żywiołowa. Jeszcze skoczy za mocno i zerwie szwy. Zobaczymy zresztą. W końcu się położyła i trochę przespała, ale kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, powoli się podniosła, podreptała do sieni, wdrapała się na czwarty schodek, stanęła nosem w stronę okna. A potem znowu jakiś stupor ją ogarnął. Tak, że Jaskół po raz kolejny musiał ją na rękach zanieść na posłanie. Wieczorem przydreptała do nas, do pokoju i pospała trochę koło drzwi balkonowych. A potem popiskując- bo ona czyściocha jest i pewnie sumienie ją zgryzło- zrobiła regularną kałużę koło biurka. A mnie nerwy popuściły, bo dotarło do mnie, że idzie ku normalnemu. Poza tym wyjaśnił się szczegół techniczny z kubraczkiem, ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy, czy podczas załatwiania potrzeb nie zostanie zbrudzony. Otóż jest on tak skrojony, że pozostał czysty i suchy. Czyli może w nim chodzić cały czas i nie trzeba go zdejmować do prania po każdym wyjściu. Jest to ważne, bo kubraczek chroni ranę przed paskudnymi zakusami szczeniary, która rozprawia się za pomocą zębów z każdą przeszkodą. Nie jest wprawdzie powiedziane, że z kubraczkiem też się nie rozprawi, ale zanim to nastąpi, to rana będzie zabezpieczona przed wylizywaniem. Potem jeszcze Bezka samodzielnie zeszła z tarasu na trawnik skąd musiał ją Jaskół wnieść na rękach do domu. A teraz wdrapała się na tapczan i śpi. Nie chciała ani pić, ani jeść. Kombinuję teraz w jaki sposób podać jej antybiotyk, skoro nawet kiełbasy nie chce tknąć. Od czasu do czasu czuję niepokój, bo to przecież pierwszy dzień, a nie mam zielonego pojęcia, jak się będzie pies zachowywał, kiedy rana zacznie się goić.
 Dzisiaj zrobione. Psina stoi ledwo żywa na schodach, a pani bezczelnie jej zdjęcie cyknęła, obnażając psie słabości- obrzydliwy kubraczek.
 Ulubione miękkie, na którym można się wylegiwać.
 Tu mniej można, ale co tam... spróbować nie zaszkodzi.
Oto ja. Mam 8 miesięcy:)


piątek, 15 listopada 2013

Myśli jak czaple....

Myśli po głowie łażą, jak te czaple w wierszu Herberta.
Niestety, tak samo są leniwe i prawie w bezruchu. Po całym dniu galpoady, NIE chce mi się wieczorami już nic. Coś tam dziubdziam, coś oglądam.  Aaaaaaaa... polecam film obyczajowy "Służące". Lata 60te, Stany Zjednoczone- stan Missisipi, losy czarnych służących, pracujących w domach białych Amerykanów. Wierzyć się nie chce, w jaki sposób wtedy byli traktowani Murzyni. Mimo, że fabuła jest gorzka, nie brakuje dobrego humoru. Próbowałam też oglądnąć film "Wielki Gatsby", z Leonardo di Caprio, ale w połowie film wyłączyłam. Mdły, krzykliwy, a di Caprio mydłkowaty. Stanowczo lepsza jest książka i jej stara wersja filmowa. 
A ruch myśli? Chyba jesień daje znać o sobie: i te długie ciemne wieczory, i te poranne mgły, i te mżawki...

A niedawno taki zachód udało mi się złapać.







 Tak barwiło się południowe niebo
 a tak wschodnie
I próba panoramy:)

niedziela, 10 listopada 2013

Co to za ptaki?

Po południu, mimo że niedziela, naprawiamy ogrodzenie wokół parkingu, żeby Bezka bezpiecznie siedziała w ogrodzie i nie szwendała się między samochodami klientów. Nad nami przelatują bardzo nisko samoloty z bardzo dużą częstotliwością. Zniżają lot w kierunku lotniska w Krakowie. Zastanawiamy się, czy to czasem nie są samoloty z ekipami zlatującymi się na Szczyt Klimatyczny. Spoglądam w stronę samolotu, który z kolei zniża się w kierunku Katowic. Błyska srebrnym podwoziem. Na chwilę odwracam wzrok i znowu szukam tego samolotu na niebie. Widzę, jak coś bieli się na moment i znika, i znowu pojawia się biała plama wysoko na niebie.  Zbliża się zamiast oddalać i znika. Potem druga…. trzecia… wiele
- Popatrz- mówię do Jaskóła- Co to za samolociki latają?
Jaskół podchodzi i patrzy we wskazanym kierunku.
-To nie samolociki. To jakieś ptaki.
Ptaki szybują bardzo wysoko. Kiedy zwracają się w nasza stronę, błyskają w słońcu białymi piórami na brzuchu. Kiedy zawracają się w przeciwnym kierunku- nikną. Kołujące stado- chyba około 30.ptaków- zbliża się powoli  do nas. Lecę po aparat fotograficzny. Chcę zrobić zdjęcia, ale nie potrafię ptaków umiejscowić. Aparat bierze Jaskół i też ma kłopot. Są one bardzo wysoko i kołują dosyć szybko. W końcu udaje mi się zrobić parę niezbyt ostrych zdjęć.
Zastanawiamy się, jakie ptaki o tej porze roku mogą jeszcze szykować się do odlotu, co sugeruje kołowanie stada.
- Bociany? – pytam z niedowierzaniem.
-Eeeee, chyba nie….- Jaskół wpatruje się z natężeniem w niebo- Trzeba przez  lornetkę – dodaje.
Jasne, lornetka, melepety jedne. Od niej trzeba było zacząć. Odwracam się i lecę po lornetkę. Po chwili widzę ptaki blisko. To nie są bociany. Gęsi, żurawie też nie, bo te nie kołują w przelotach. Tworzą klucze i lecą w nich na trasie. Zresztą te ptaki do żadnego z wymienionych nie są podobne.
No i mamy zagwozdkę. Kiedy zrobiłam na kompie powiększenie ptaka, zobaczyłam sylwetkę albatrosa. Albatrosa?????? Niemożliwe! Albatrosy przecież żyją w zupełnie innej części świata. Nasz znajomy, kiedy mu opowiedzieliśmy o tych ptakach, stwierdził, że to możliwe, bo teraz w przyrodzie występują często anomalia i nawet nad Polską może pojawić się stado albatrosów.

Czy ktoś jest w stanie rozpoznać, co to za ptaki, które dzisiaj zaobserwowaliśmy?